Ponieważ temat jest wspomnieniowy, to ja też sobie „wspomnę”. Szczerze mówiąc, nie wiem skąd wzięło się zainteresowanie akwarystyką. Pewnie u jakiegoś kolegi zobaczyłem akwarium (ze 30L, ramowe, full wypas

) z gupikami. I na zasadzie „kumpel nie może mieć lepiej”, „wypożyczyłem” od babci słoik po ogórkach, jakiś taki wielgachny, zwężający się na górze. Bladego pojęcia nie mam skąd pojawiły się pierwsze ryby. Pewnie też od kolegi w ramach wymiany za resoraka :D. Rośliny? Też nie wiem... pamięć jednak zawodzi. Ale wiem co miałem, moczarkę która bardzo mi się podobała, i świetnie rosła w słoiku, chyba nigdy nie miałem lepszej i lepiej wyglądającej. Vallisneria też była. Ale taka bardzo gruba, sztywna odmiana, nie pamiętam w tej chwili łacińskiej nazwy. Ciężko już ją spotkać. I te rośliny wszyscy koledzy mieli. Nie było skąd wziąć innych. A może po prostu nie zdawaliśmy sobie sprawy, że coś innego może w wodzie rosnąć

Ale próby były. Próby zintegrowania rogatka wyłowionego z lokalnego bajora ze słoikiem z rybkami. Próba udana przez 2 dni. Potem rogatek rozpoczął proces rozpuszczania się. Ale dwa dni szpanowało się „Nową” roślinką

Następną roślinkę pozyskałem z ... kradzieży

. Kradzież odbyła się w akwarium szkoły podstawowej. Stało tam duże jak na tamte czasy, chyba 80L akwarium bez oświetlenia, grzałki i filtra. Nie wiem czy coś tam żyło oprócz ślimaków. Ale za to zarośnięte było całe vallisnerią spiralis. Trzeba było tylko wsadzić rękę do akwarium i pociągnąć za długi listek. I roślinka powinna już być moja. Cóż za zdziwienie zapanowało, kiedy pociągnięta roślinka... wyciągnęła sznurek następnych roślin. Tak nauczyłem się, że rośliny potrafią rozmnażać się przez podziemne odrosty. Nie wiem jakim cudem nikt nie zauważył tego bałaganu w akwarium, którego dokonałem. Ale roślinka została pozyskana, zawinięta w wilgotna gazetę, wsadzona do tornistra i przytachana do domowego słoja.
Nie wiem też kiedy, rodzice zauważyli, że akwarium zajmuje mnie na dłużej i przez to nie wpadają mi do głowy głupie pomysły. Ale zauważyli, bo któregoś dnia, ojciec przywiózł do domu oooogrooomne akwarium. Ramowe 80L. To był szok. Skąd je wziął? Nie wiem. Ale chyba zostało zakupione, bo wyglądało wtedy na nowe. Zresztą, nic mnie to wtedy nie obchodziło. Szaleństwo pojemnościowe. Osiemdziesiąt litrów. Ile słoików po ogórkach się w nim mogło zmieścić? Ojciec z racji prac w geologii, przytargał też torbę rzecznego żwiru. Pojawił się szklany filtr fajkowy ze starą rajstopą w fajce i warczący brzęczyk. Brzęczyk stał na szybie nakrywowej i brzęczał przez to trzy razy mocniej niż normalnie. Z tego też powodu był włączany rzadko, że tak powiem – od święta. Było też oświetlenie, połączone z ogrzewaniem akwarium. Było to konstrukcja mojego dziadka. Żarówka powieszona na krawędzi akwarium, do połowy zanurzona w wodzie. Wieczorami, zapalałem ją i można było oglądać akwarium kiedy nie było światła dziennego. Wodę wymieniałem całą, bo jakże inaczej można było

Całe akwarium myło się i szorowało w wannie. Żwir płukało się w gorącej wodzie. Ryby przeżywały ten czas w starym swoim więzieniu czyli słoiku. Umieralność ryb była bardzo duża. Zmiany warunków bytowania, brak stabilizacji akwarium robiło swoje. Często pojawiała się pleśniawka. Były tez glony, ale z braku oświetlenia tylko zielone gluty na żwirze i liściach roślin, które były bardzo łatwe do zdejmowania i człowiek się specjalnie nimi nie przejmował.
To pierwsze akwarium miałem u dziadków na łódzkim Teofilowie. Z tego też powodu a raczej dzięki temu mogłem jako dziecko udawać się na pierwsze giełdy akwarystyczne (o jakich słyszałem), które odbywały się w Domu Kultury „Lutnia”. To było dla mnie i moich kumpli coś niesamowitego. Tam były cuda o jakich nikt z nas nie słyszał. Jakieś urządzenia... ryby których nikt z nas nie znał, rośliny... przychodziliśmy do domów chorzy na akwarystykę

. Chodziło się tam zawsze ze świeżo umytym słoiczkiem, żeby kupić... rybkę... albo parkę

. Na nic więcej nas nie było stać. Ale chodzić było warto, bo sama ta atmosfera była niesłychana. Tłum ludzi, zapach wody z akwariów mieszający się z dymem Klubowych, ścisk, i my ze słoikami w specyficznej mission impossible dostania się do sprzedawcy i wyduszenia z siebie: „Parkę tych czarnych z księżycowymi ogonami poproszę”. Chodziło oczywiście o molinezje.
Niestety, dobre się kiedyś musi skończyć. Trzeba było się w końcu wyprowadzić z Teofilowa. Akwarium przyjechało tu gdzie mieszkam obecnie. Potem przybyło jeszcze jedno. Dostałem je od kolegi który skończył karierę akwarysty. Akwarium ciekło i musiałem pod nie stawiać miskę (stało na stelażu). Uszczelnianie nie powiodło się, ale żal było takie wielkie (60L) wywalać. A na ponowne oszklenie nie było kaski. Te akwaria wytrwały jakiś rok albo półtora. Przybyło obowiązków, innych zainteresowań. Akwaria zostały zlikwidowane.
I bez akwarystyki przeżyłem jakieś 20 lat a może i dłużej. I traf chciał, że poznałem kiedyś człowieka, który w domu miał... 400L morskiego akwarium. To chyba było jednak za wiele jak na moją słabą wolę

I zaczęło się na nowo. Od jego brata dostałem akwarium 80L, już normalne, klejone. Rozpoczęło się szaleństwo roślinno rybne. Osiemdziesiątka po jakimś czasie wróciła do poprzedniego właściciela którego ponownie zaraziłem tą „wodną chorobą”. A u mnie pojawiło się akwarium 340L. Długo nie trwało, a pojawiło się kolejne, tym razem odkupione od Jabola, 240L. Oprócz tego jeszcze stoi 60L na obecny czas nie zagospodarowane. I wszystko to zaczęło się od słoika z parką gupików.
Chyba się za dużo rozpisałem
